Pech na Filipinach, czyli o tym jak próbowaliśmy dostać się do Coron

manilaa

Do tej pory wszystko szło jak z płatka. Zazwyczaj było tak łatwo, że wręcz nudno, a my byliśmy zbyt zorganizowani, by podejmować złe decyzje, które przecież są źródłem najlepszych historii. Wszystko zmieniło się na Filipinach, podczas naszego drugiego pobytu w Manili – trochę z powodu złych decyzji, trochę przez zwykłą ludzką głupotę, ale w większości (naszym zdaniem) z powodu koszmarnego pecha, który zaczął prześladować nas w to wietrzne, tajfunowe przedpołudnie.

Objechaliśmy Północny Luzon dookoła i po świętach znaleźliśmy się z powrotem w stolicy. Jako że nie przepadamy za lotami, bo zbyt wcześnie należy je rezerwować, postanowiliśmy dostać się na Busuangę do miasta Coron lądem i morzem, przez wyspę Mindoro.

Zła decyzja

Sezon tajfunów na Filipinach przypada latem, więc w grudniu powinny zostać już po nich tylko złe wspomnienia. W tym roku było jednak inaczej. Silny tajfun uderzył w Mindanao 4 grudnia, zabijając ponad 600 osób i niszcząc wiele domów. Przed świętami nawiedził Filipiny drugi tajfun tego miesiąca, a po świętach, właśnie wtedy gdy chcieliśmy dostać się do Coron, trzeci. Na Luzonie jedynym zwiastunem było zachmurzone niebo, lekki deszcz i wiatr, ale i tak wszystkie łodzie z Batangas do Puerto Galera (zaledwie godzinę drogi dużym promem!) zostały zawieszone do odwołania.

Czekaliśmy w porcie, tak jak wielu innych turystów, nie mając nadziei że łodzie wznowione zostaną jeszcze tego samego dnia. Zdecydowaliśmy, że spędzimy tam noc i popłyniemy pierwszą łodzią z rana (o ile takowa będzie), ale pozostali zadecydowali inaczej. Popędziliśmy więc za tłumem na prywatną przystań, wsiedliśmy na prywatną łódź dwukrotnie droższą od publicznej i wczesnym wieczorem, ale już po zmroku, wylądowaliśmy na wyspie Mindoro.

Gdyby ktokolwiek zapytał mnie o zdanie, powiedziałabym że nie mam ochoty narażać życia i płynąć na siłę na wyspę. Gdybym miała wybór, zostałabym pewnie na noc w Batangas i grzecznie czekała na wznowienie połączeń. Ale Marcin grzeczny nie był, podobnie jak reszta napalonych na zwiedzanie turystów i choć w moim mniemaniu była to najgorsza z możliwych decyzji, pewnie w tym wypadku nie miałam racji. Morze było dość spokojne, a na pokładzie było kilkoro dzieci, których rodzice nie wydawali się ani trochę zaniepokojeni. Bangka, jak to bangka, mocno bujała się na każdej fali,  kilka osób się pochorowało, kilka (w tym ja) kurczowo trzymało w rękach kamizelki ratunkowe. To pierwsze spotkanie z bangką zaowocowało moją żywą niechęcią to tego środka transportu, którym musieliśmy przeprawiać się jeszcze nie raz i nie dwa podczas naszego pobytu na Filipinach. 

Głupota ludzka

Gdybyśmy nie wsiedli na prywatną łódź z innymi turystami, bylibyśmy nadal dwie godziny drogi od Manili z pełnym portfelem. Byliśmy za to w Sabang, biedniejsi o kilkaset pesos, kiedy okazało się, że jakimś cudem wyparował nam z plecaka komputer.

„Ktoś nam go ukradł? Wyjął ukradkiem z torby? A może wypadł gdzieś po drodze?” – w pierwszych domysłach nigdy nie obwiniamy nas samych. Nie podejrzewaliśmy siebie o taką nieodpowiedzialność i głupotę, ale jednak stało się: zostawiliśmy komputer w kawiarence internetowej w centrum handlowym w Manili. Tak, wiemy, straszna głupota, ale słyszeliśmy już i gorsze rzeczy. Nie tracąc głowy zlokalizowaliśmy sklep, wykonaliśmy kilka telefonów i okazało się, że komputer nadal tam jest.

Następnego ranka o 7 rano byliśmy już w drodze powrotnej na Luzon, taką samą bangką, choć w pełni legalną i paradoksalnie wśród większych fal z impetem wdzierających się na pokład.

Polak (nie)mądry po szkodzie.

Szybko odzyskaliśmy komputer i po raz trzeci popędziliśmy do hostelu w Malate. Z radością zaczęliśmy szukać alternatywnego transportu do Coron i bardzo szybko zapomnieliśmy o tym co się stało. Dlatego, gdy po kilku godzinach system odmówił posłuszeństwa, zastygliśmy w bezruchu patrząc się tępo w czarny ekran zadrukowany białymi znaczkami. Nie zrobiliśmy kopii zapasowych, a tylko część plików mieliśmy na dysku zewnętrznym – zaczęła się nasza prawie miesięczna pogoń za informatykami, serwisami i zaawansowanymi technicznie częściami, których próżno szukać na Filipinach. 

Łut szczęścia

Na samolot na Busuangę nie mieliśmy co liczyć. Wszystkie miejsca na najbliższe dni były zarezerwowane, a nawet jeśli coś by się cudem zwolniło, to bilet w sezonie poświątecznym kosztował sześć razy więcej niż normalnie.

Zaczęliśmy rozpatrywać opcje wodne. Jeszcze rok temu największy operator promowy – firma Super Ferry, oferowała połączenie Manila – El Nido, przez Coron, ale w tym roku było to już nieaktualne. Wykonaliśmy kilka telefonów, do firm transportowych z pytaniem czy zabierają na pokład pasażerów, a odbywało się to jak zwykle na Filipinach:

– A jak Pani ma na imię?

– A na nazwisko?

– A ile Pani ma lat?

– A jedzie Pani sama, czy z kimś?

(5 minut później)

– Ale my nie mamy pozwolenia na zabieranie pasażerów na pokład. Przewozimy tylko ładunki.

Wreszcie, po pół godzinie bezcelowych rozmów, szczęście się do nas uśmiechnęło i udało nam się znaleźć firmę, która oprócz ładunków transportuje również ludzi. Kupiliśmy bilety za 1000 pesos jeden (za tyle samo można kupić bilet na samolot z odpowiednim wyprzedzeniem), na rejs za dwa dni. Szykowało się 18 godzin na otwartym pokładzie ogromnego statku z setką Filipińczyków wpatrzonych w nasze białe, przestraszone twarze. 

Strach ma wielkie oczy

Statek April Rose, firmy Atienza Shipping Lines, odpływał o 6:00 po południu z portu, który znajdował się w dzielnicy Baseco, nie tak daleko od naszego hostelu w Malate. Krótko po piątej wyszliśmy z plecakami z hostelu i na głównej ulicy próbowaliśmy zatrzymać taksówkę. Zwykle wystarczą trzy podejścia, aż któryś z taksówkarzy zdecyduje się włączyć licznik i pojechać za uczciwą cenę. Tym razem zatrzymaliśmy pięć samochodów, zanim zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Niektórzy twierdzili, że nie rozumieją dokąd chcemy jechać, a inni po prostu zatrzaskiwali drzwi i odjeżdżali bez słowa. W końcu poprosiliśmy ochroniarza z pobliskiego hotelu, żeby to on zatrzymał dla nas samochód – pierwsze podejście, odrobina wyjaśnień gdzie się udajemy i już siedzieliśmy wygodnie w taksówce. Mężczyzna włączył licznik i wyjechał na główną promenadę miasta, by po kilku kilometrach zatrzymać się dokładnie przed wjazdem do dzielnicy portowej.

– Nie mogę dalej jechać, to zbyt niebezpieczne. – oznajmił i zaczął wypakowywać nasze bagaże.

Ale jak to? Przecież powiedział Pan, że zawiezie nas na miejsce! – wykrzyknęliśmy sfrustrowani, bo do wypłynięcia statku zostało już niecałe pół godziny.

Musiałem tak powiedzieć, ale o tej godzinie nikt o zdrowych zmysłach was tam nie zawiezie. To jest bardzo biedna dzielnica i dużo w niej złych ludzi. Nie mogę wjechać tam z dwójką białych turystów! – mówił oburzony, tak jakbyśmy to my go oszukali.

Dlatego lepiej nas tu wysadzić i puścić piechotą z plecakami? Na pewno będziemy bezpieczniejsi w taksówce, niż na ulicy! – złość, która nas wcześniej ogarnęła powoli zaczęła zamieniać się w przerażenie.

– Przykro mi, ale nie mogę wam pomóc. – powiedział taksówkarz, choć wcale nie było mu przykro, wziął pieniądze i odjechał.

Staliśmy na środku dwujezdniowej arterii u wrót do dzielnicy portowej. Nie za bardzo wiedzieliśmy co możemy w tej sytuacji zrobić, bo taksówkarz zdrowo nas nastraszył, ale nasza konsternacja skończyła się wraz z przyjazdem trycykla. Nie mieliśmy wyboru – zapakowaliśmy się z całym dobytkiem do małej przyczepki i z jednym bagażem na dachu wjechaliśmy do portu.

Był już wieczór, krótko po zachodzie słońca i w przydrożnych szałasach z blachy paliły się małe, oliwne lampki. Chodniki po obu stronach drogi wypełnione były do ostatniego centymetra: śpiącymi dziećmi, zepsutymi trycyklami i prowizorycznymi kuchniami. Ci bardziej zaradni zbudowali coś na wzór wiaty z dwoma ścianami i dachem z kawałków płyty i blachy, inni musieli zadowolić się tylko kawałkiem tektury, leżącym na zarezerwowanym dla nich fragmencie chodnika. Po kilku minutach nie czuliśmy już strachu, tylko szczere współczucie dla tych zapomnianych przez państwo ludzi i ich ubogiego życia na brudnych ulicach Manili.

Dojechaliśmy bezpiecznie na miejsce kilka minut przed szóstą, ale statek nie zamierzał wypłynąć z portu jeszcze przez dobre dwie godziny. Szybko znaleźliśmy przeznaczone dla nas piętrowe łóżko na górnym pokładzie, gdzie mieliśmy spędzić następne 20 godzin w drodze na północny czubek Palawanu – Busuangę. 

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło

Wiadomo, że chcielibyśmy zobaczyć Mindoro i zanurkować w Puerto Galera, nie mówiąc już co byśmy dali, by nasz komputer znowu działał. Jednak wszystko ma swoje dobre strony i gdyby nie spotkały nas te niepowodzenia, pewnie dotarlibyśmy do Coron na chwiejnej łódce pełnej turystów, zamiast wielkim, pełnomorskim statkiem wyładowanym po brzegi lokalesami.

Mieliśmy okazję przeżyć przygodę, której zorganizowanie w innym wypadku wymagałoby zbyt dużo zachodu. Zrobiliśmy coś, czego turyści zwykle nie robią, a przecież to właśnie takie rzeczy, nie ważne jak byłyby proste, czy przyziemne, dają najwięcej satysfakcji. Poznaliśmy zwykłych ludzi, uprzejmych i życzliwych. Spędziliśmy całą noc słuchając historii o życiu na Filipinach, o marzeniach, o miłości i oczekiwaniach na przyszłość. Poszliśmy spać spokojni, nie martwiąc się o bezpieczeństwo swoje, czy bagaży, bo wiedzieliśmy, że ludzie wokół nas otoczyli nas opieką i nic złego nie może nam się przydażyć.

Następnego dnia o świcie zobaczyliśmy zarys odległych wysp na horyzoncie. Dokończyliśmy przerwane snem rozmowy, pożegnaliśmy się ze współtowarzyszami i zeszliśmy na upragniony ląd. Trwało to kilka dni i wymagało sporo fatygi, ale w końcu udało nam się dotrzeć do Coron.

Więcej zdjęć z Manili w galerii:

Manila 28.12.2012

6 Responses to “Pech na Filipinach, czyli o tym jak próbowaliśmy dostać się do Coron”

  1. skąd my to znamy….nam kilka razy zdarzyło się zostawić kluczyki w motorze – np. na parkingu Prambanan:) na szczęście nikt nie wziął sobie motoru…więcej szczęścia niż rozumu:) co do Filipin to zrezygnowaliśmy z tego kraju własnie przez tajfuny – qrczę po prostu boimy się. może w II etapie podróży odważymy się tam zajrzeć. ps. udało się Wam finalnie naprawić kompa? pozdrawiamy gorąco z Bali

    • paczkiwpodrozy pisze:

      Komputer naprawiony – musielismy wymienic twardy dysk. Ja jesteście w Indonezji koniecznie jedźcie na Togeany i na Alor! Jaki jest Wasz dalszy plan?

  2. @Mariola – z tymi tajfunami to też tak, że nie takie one straszne, jak je malują;) Rzadko, może raz na rok, zdarzają się jakieś poważniejsze, a zwykle to, co nazywają tutaj tajfunem, to najzwyklejszy silniejszy deszcz, rózniący się od takiego w PL jedynie intensywnością, choć i to nie zawsze;) Nie ma się czego bać:)

  3. GosiaP pisze:

    :) gratuluje przeprawy :)

    na widok zdjęcia z piętrowymi łózkami obudziło się w mojej pamięci miłe wspomnienie. Kupując w wielkim pośpiechu bilety na prom padło pytanie „Bilety normalne czy siedzące?”przy czym siedzące były tańsze, co wzbudziło naszą ciekawość :)) na szczęscie dokonaliśmy dobrego wyboru i cała podróż mogliśmy wygodnie leżakować :)

    pozdrawiam serdecznie z Lublina i trzymam kciuki za dalsze dni wyprawy 😉

  4. Anita pisze:

    To chyba limit pecha wyczerpaliście w tej przygodzie :) Ale jak widać wszystko, co złe dobrze się w końcu kończy. Znacznie ciekawiej podróżować tak, jak to robią lokalesi. Ja też tak zawsze staram się kombinować, by jak najwięcej czasu być wśród miejscowych, a nie turystów. Choć wiadomo, że zwykle to „więcej zachodu” wymaga niestety. Ale satysfakcja jest zawsze większa.

Dodaj komentarz