Dzienniki motocyklowe, cz. I – Płaskowyż Bolaven

bolaven

Płaskowyż Bolaven w południowym Laosie słynie z wodospadów i plantacji kawy, ale to nie dlatego się tam wybraliśmy. To idealne miejsce, by zejść z utartego szlaku, zobaczyć jak żyją laotańczycy, jak wygląda kraj bez Lao-drinków, restauracji serwujących pizzę, wi-fi na każdym kroku, a przede wszystkim bez tłumu turystów. Obszar jest dość duży, więc idealnie jest wybrać się tam na motorach, jak w Azji wszyscy nazywają zwykłe skutery (mam nadzieję, że prawdziwi motocykliści się nie obrażą). Nie znam osoby, której wycieczka w te rejony nie obfitowałaby w różne, ciekawe przygody (zobaczcie między innymi relację Wooden Alien) i nie inaczej odbyło się to w naszym przypadku.


Pokaż WOKÓŁ PŁASKOWYŻU BOLAVEN na większej mapie

Dzień 1 –> 85 km z Pakse do Tat Lo 

Pamiętam moją pierwszą (i jedyną) lekcję jazdy na motocyklu na placu manewrowym w Warszawie. Zaraz po tym jak instruktor objaśnił mi jak poruszyć tę przerażającą maszynę, przy pierwszym zakręcie wpakowałam motor w krzaki. Typowy błąd początkującego – przy skręcaniu niechcący dodałam trochę gazu manetką, pojazd zaczął przyspieszać, a ja w panice, nie do końca wiedząc co się dzieje, wcisnęłam przedni hamulec. Nie minęło kilka sekund, a motocykl leżał już w zaroślach z łańcuchem na wierzchu, reanimowany przez instruktora, a ja, cała czerwona ze wstydu, stałam z boku patrząc tępo na zaistniałą sytuację.

Kilka miesięcy później w miejscowości Tat Lo w południowym Laosie przeżywam deja vu. No prawie, bo nie na motocyklu, a na skuterze, z połową wioski w roli wybawiciela i większymi obrażeniami, jako że tym razem nie byłam w stanie uwolnić się na czas z tej śmiercionośnej maszyny. Pozdzierane ręce, posiniaczone łydki i wielka wewnętrzna duma, która niepozwala mi się rozkleić na oczach tych wszystkich ludzi. Tak kończy się pierwszy dzień naszej motocyklowej przygody, w zgodzie z zasadą: „Co dzień, to upadek”, ale zacznijmy go może od początku…

W Pakse, brzydkim, choć zadziwiająco przyjemnym miasteczku, wypożyczamy nasze motorki. Mamy szczęście, bo nie są to, jak zwykle bywa, rozklekotane „chińczyki”, a nowiutkie, ledwie trzymiesięczne Hondy. Wszystko jest sprawne: hamulce, światła, kierunkowskazy, dwa duże lusterka, nawet opony mają jeszcze niezdarty bieżnik. Nieźle się gimnastykujemy przy troczeniu naszych plecaków do tyłu pojazdów, wkładamy zapasy do nieco obciachowych koszyczków z przodu, zakładamy kaski, jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i ruszamy. Dla mnie to pierwsza samodzielna wyprawa na motorze, więc trochę motam się z biegami jadąc po mieście, ale z kilometra na kilometr jest coraz lepiej. Po zjechaniu z głównej drogi za Pakse, ruch niemal ustaje, ale droga jest nadal lepsza, niż niejedna krajowa w Polsce. Śmigamy z zawrotną prędkością 60 km/h, wiatr rozwiewa nam włosy, czujemy się wolni! Tak, motor to zdecydowanie jeden z najlepszych środków transportu. Mijamy wodospady, jeden, drugi, trzeci, żaden nie robi zawrotnego wrażenia, ale przecież nie o to w tej wycieczce chodzi. Przejeżdżamy przez wioski, zatrzymujemy się w przydrożnych sklepikach, poznajemy tych wspaniałych, życzliwych ludzi, którzy nie mają nic wspólnego  turystyką. W końcu docieramy do Tat Lo, po moim małym wypadku, a raczej wpadce, wszyscy nas już znają. Spodziewaliśmy się zapyziałej wioski, z dala od turystycznego szlaku, a w zamian za to dostajemy przyjemny pokój za 5$ z darmowym wi-fi, knajpkę z naleśnikami i szejkami owocowymi oraz absolutny brak innych turystów, czyli zestawienie pożądane, choć w praktyce prawie niemożliwe. Aż nie chce się wyjeżdżać i gdybyśmy nie płacili za każdy dzień wynajęcia motorów, pewnie zostalibyśmy znacznie dłużej.

Dzień 2 –> 145 km z Tat Lo do Attapeu

Niezrażona upadkiem dnia poprzedniego, mknę radośnie czerwoną, piaszczystą drogą. Prawa ręka na kierownicy, lewa trzyma kamerkę, w końcu trzeba uwiecznić tę naszą wspaniałą, motocyklową przygodę. Klapa murowana. Zza zakrętu wyjeżdża samochód i mam nieodparte wrażenie, że jedzie dokładnie na wprost mnie. Szybko łapię za hamulec, oczywiście przedni i po chwili znowu leżę na ziemi, a podstawowa zasada jazdy po szutrach to: „Nigdy nie używaj przedniego hamulca!” Tak, jasne, teraz już to wiem i zapamiętam dopóki, dopóty nie znikną mi kolejne siniaki i zdarcia na nogach. W dodatku ręka zaklinowała mi się pod kierownicą i nie jestem w stanie sama podnieść motoru. Czekam więc, aż mój szanowny mąż zatrzyma się przy mnie, zejdzie z motoru, wyciągnie stópkę, a następnie niespiesznie pomoże mi się podnieść. Mój rycerz, mój wybawiciel! Uśmiecha się tylko pod nosem i szepce coś do siebie z politowaniem.

Upadek zaliczony na samym wstępie, więc przez resztę dnia nie mam się czego obawiać. Zwiększamy prędkość najpierw do 70, potem do 80 km/h. Czuję, że mogłabym tak już zawsze!  Zmierzamy do Attapeu, musimy nadrobić kilkadziesiąt kilometrów, ale to dobre miejsce na nocleg, poza tym spodziewamy się, że to jedno z tych miejsc, do których naprawdę już niewiele osób dociera. Okazuje się to prawdą, ale niestety w złym tego słowa znaczeniu. Hotel, który znajdujemy jest obskurny, restauracji prawie nie ma, ciężko dostać cokolwiek porządnego do zjedzenia, a samo Attapeu to typowa, brudna i hałaśliwa, azjatycka mieścina. Nie żałujemy jednak nadrobionych kilometrów, bo droga do Attapeu to najładniejsza jak do tej pory część trasy. Po obu stronach drogi ciągną się pola ryżowe, wyglądające przepięknie w świetle popołudniowego słońca. Mieszkańcy wiosek wracają z pracy w polu, grupki dzieci sprzedają przy drodze koszyki pełne koników polnych. Co chwilę przystajemy na zdjęcia i napawamy się widokami, bo dawno żaden kraj nie serwował nam tak wspaniałej pogody jak Laos.

Dzień 3 –> 110 km z Attapeu do Paksong

Do tej pory było łatwo i przyjemnie. Gładziutki asfalt, szeroka jezdnia, na drodze głównie skutery, tylko co jakiś czas przejedzie autobus, czy ciężarówka. Pięćdziesiąt kilometrów robiliśmy w 40 minut, czasem niecałą godzinę. Schody zaczynają się dopiero teraz. Wjeżdżamy na płaskowyż, a od Paksong dzieli nas sześćdziesiąt kilometrów szutrów, na które rzadko kto się zapuszcza, z wyjątkiem wielkich, ryczących na podjazdach ciężarówek, które budują tu coś w rodzaju drogi. Mimo że nie padało już od dawna, droga rozjeżdżona przez ciężki sprzęt pełna jest wody i błota. Trochę jak na torze przeszkód: podjazd w górę, zjazd w dół, wystające kamienie, głazy tarasujące drogę, przepływające strumienie, koleiny, błoto, błoto, błoto… W tym momencie przepadłam. Nie byłabym sobą, gdybym przejechała kilkudziesięciometrowy pas błocka i się w nim nie skąpała. Za to bardzo w moim stylu jest zakopanie się dokładnie w najgłębszej kałuży i wpuszczenie motoru razem z plecakiem w brunatne odmęty, które w tym miejscu sięgały do połowy łydki. Marcin pokonał tę przeszkodę bez problemu, ale to nie uratowało go przed umorusaniem się w błocie, bo przecież musiał ratować mnie i mój dobytek. Tak to jest jak się ma żonę – niezdarę, ale wiedział chłopak na co się pisze.

W połowie trasy robi się trochę łatwiej, bo sucho, nadal jednak jest dość wyboiście. Kilka razy bagaże nie wytrzymują napięcia i spadają z motorów (mojemu zresztą i tak już nic dzisiaj nie zaszkodzi), ręce bolą od kurczowego trzymania kierownicy, zastanawiam się skąd wzięły mi się zakwasy na plecach. Jazda po szutrach, jeszcze na takim sprzęcie, okazuje się bardzo męcząca. Pokonanie trasy, którą normalnie przejechalibyśmy w godzinę, zajmuje nam 4 razy tyle. Gdy dojeżdżamy do Paksong zaczyna się już ściemniać. Po drodze mijamy klasztor z przesympatycznymi mnichami, których obfotografowujemy ostatkiem sił. Po obu stronach drogi widać plantacje słynnej laotańskiej kawy. Ten temat jednak, zostawiamy sobie na dzień następny.

Dzień 4 –> 50 km z Paksong do Pakse

Paksong to stolica laotańskiej kawy. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów od miasteczka rozciągają się wielkie plantacje kawowców, których właściciele są milionerami, ale farmerzy żyją zwykle na głodowej pensji. W Paksong u Mr. Koffiee, holenderskiego ekspaty mieszkającego w mieście, codziennie odbywa się wycieczka na jedną z takich plantacji. My zdecydowanie woleliśmy zobaczyć jak wygląda to w małej skali, u lokalnych producentów i dołożyć swój grosik do lokalnej ekonomii.

Płaskowyż Bolaven położony na wysokości 1300 m n.p.m., obfituje w ciemną, wulkaniczną ziemię, która tworzy idealne warunki do uprawy kawy. Z tego co słyszeliśmy, to nawet jedna z najlepszych kaw na świecie, ale nie nam to oceniać, bo sami kawy nie pijemy. Z chęcią za to przyjrzeliśmy się jej produkcji od podstaw. Na jednej z mniejszych plantacji, przy szutrowej drodze do Paksong, zobaczyliśmy jak dojrzewają owoce kawowca, które potem suszą się na plastikowych matach w niemal każdej okolicznej wiosce. Z wysuszonych owoców wybiera się ziarna, które po dokładnej selekcji praży się, aż przybiorą znany nam brązowy kolor. W takiej – ziarnistej formie kupujemy po pół kilograma uprawianej tu Arabiki i Robusty, oczywiście ze sklepu z nalepką „fair-trade”. Czy ta kawa jest rzeczywiście lepsza od innych? W tym temacie może wypowiedzą się nasi rodzice, którym złote ziarenka wysłaliśmy w prezencie.

Wracamy do Pakse. Po szybkiej wizycie przy jednym z bardziej słynnych wodospadów – Tat Fane, z prędkością błyskawicy wracamy do miasta. Telefon z banku uświadamia nam, że właśnie ktoś podprowadził nam 6000 zł z karty kredytowej i ma chrapkę na więcej. Ot, jedna z tych złych przygód, które zdarzają się w podróży. Dobra strona jest taka, że tego dnia obyło się bez rytualnego już, codziennego upadku. Może nadszedł ten moment kiedy mogę powiedzieć, że umiem jeździć na motorze?

Jeszcze efekt moich trzech upadków, ku przestrodze innym śmiałkom, którzy myślą, że po godzinie praktyki umieją jeździć na motorze.

Więcej zdjęć z Płaskowyżu Bolaven w galerii:

Płaskowyż Bolaven 12-15.10.2012

5 Responses to “Dzienniki motocyklowe, cz. I – Płaskowyż Bolaven”

  1. wyczuwam fajny plan na Bolaven, powiedzcie tylko jaki jest koszt skuterka na dzień bo pisaliście że gdyby nie to, zostalibyście dłużej…?

  2. Wtedy liczyliśmy jeszcze każdy grosz, ale tak naprawdę wypożyczenie nie jest drogie. Jeśli mowa o 2 skuterach i kilku dniach, to cenę udało nam się zbić do 5$ za skuter na dzień.

  3. Agnieszka Cichecka via Facebook pisze:

    a gdzie zdjęcie Kasi w błotku? 😀

  4. świetne zdjęcia, powodzenia w drodze!