Kłopoty pod Bromo

bromo

Zdrowie w podróży to bardzo ważna sprawa, jeżeli nie najważniejsza, bo bez niego ani rusz. Jeśli o to chodzi, to nadajemy się do podróży idealnie. Oboje mamy końską odporność, u Marcina tylko czasem zatoki szwankuja, ale o to w tropikach nie musimy się martwić. Żołądki też mamy już jak ze stali i nie straszne nam azjatyckie pasożyty i wirusy. Przez ponad 8 miesięcy w Azji zaliczyliśmy po jednym, szybkim zatruciu pokarmowym i wydawało nam się, że jesteśmy nie do zdarcia. Do czasu… Dopóki nie pokonała nas słodka jak cukierek, kilkuletnia, indonezyjska dziewczynka.

Zaczęło się jak zwykle – niewinnie, od wspaniałej rodziny z dwójką rozkosznych dzieci w Yogyakarcie. Mieszkaliśmy u nich przez tydzień, a jako że Marcin sam jest po części jeszcze dzieckiem i z racji tego uwielbia się bawić z innymi mu podobnymi, to dzieciaki nie odstępowały go na krok. I tak od jednej zabawy do drugiej, od podrzucania do samolotów i po tygodniu budzimy się oboje w miasteczku pod wulkanem Bromo krzycząc przed lustrem. A precyzując, to krzyczałam tylko ja. Aaaaa! W liceum natura obeszła się ze mną dość łagodnie, ale wiem już jak wyglądałabym mając całą twarz pokrytą czerwonymi pryszczami. Czerwone krostki miałam nie tylko na twarzy, ale i reszcie ciała. Podobnie Marcin, choć u niego ciężko było się ich doszukać pod warstwą zimowego futra. Pierwszy strzał w ciemno – to różyczka! Ale jak, skoro Marcin przechodził ją w dzieciństwie, a ja miałam obowiązkowe szczepienie w szkole. Szukamy dalej – samozwańczy eksperci na forach internetowych przepowiadają nam rychłą śmierć w męczarniach i kiedy frustracja sięga zenitu z pomocą przychodzi zawsze niezawodny portal społecznościowy. Córeczka naszych gospodarzy z Yogyakarty leży w łóżeczku chora na różyczkę! Bidulka!

Tajemnica rozwiązana. Mamy różyczkę, pewnie jakąś zmutowaną azjatycką odmianę, i powinniśmy siedzieć w pokoju, by nie rozprzestrzeniać jej dalej. Ale skoro to tylko krostki, bez gorączki, czy złego samopoczucia? Poza tym nad Bromo właśnie wyszło słońce i taka okazja może się więcej nie powtórzyć! Czapka, krem z filtrem na twarz, butelka wody w ręce i ruszamy na wulkan.

bromo-1 bromo-2 bromo-3

Schodzimy w surową, ale jakże piękną kalderę wulkanu, podziwiając księżycowy krajobraz. Już w połowie drogi zostajemy zwerbowani przez niczego nieświadomych lokalnych turystów do grupowego zdjęcia. A potem przez następnych. I następnych. Niekończące się sesje przy kraterze z zadowolonymi z siebie lokalesami. „Ja i pryszczata bule – miejmy jednak nadzieje, że oprócz zdjęć żaden z nich nie przywiózł ze sobą do domu różyczki.

bromo-4 bromo-5 bromo-6 bromo-7 bromo-8 bromo-9 bromo-10

Jest dopiero południe kiedy schodzimy z wulkanu Bromo. Aż żal zmarnować tak piękny dzień i wracać do hotelu, choć pewnie powinniśmy. Ponownie suniemy wulkaniczną kalderą, kiedy nadarza się okazja i łapiemy na stopa ciężarówkę wypełnioną indonezyjskimi studentami (i znów bliska interakcja). Wjeżdżamy z nimi pod górę drogą, którą każdego ranka karawany jeep’ów wiozą turystów na punkt widokowy, by oglądać spektakularny wschód słońca. Od tygodnia wschodu nie było, ale może chociaż obejrzymy sobie wulkan z lotu ptaka.

Kierowca wysadza nas na rozdrożu i próbuje swojego szczęścia, żeby dorobić parę groszy, ale okazuje się, że zapomnieliśmy portfela. Facet odjerzdża niepocieszony, a my zostajemy nie wiadomo gdzie, bez grosza przy duszy, woda skończyła się jakąś godzinę temu na Bromo i nie mamy pojęcia jak daleko jest do punktu widokowego. Wracać całą drogę, którą właśnie przejechaliśmy, ponownie przechodzić przez kalderę i wspinać do miasteczka – to zajmie wieczność, a z punktu widokowego skrót prowadzi prosto do naszego hotelu. To idziemy! Mija godzina… Druga… Trzecia… Mija wieczność… Pokładam się z wycieńczenia na poboczu i klnę na siebie, że nie zatrzymałam motoru, który mijał nas godzinę wcześniej. Marcin krzyczy do mnie zza zakrętu, że jest już na miejscu, ale to tylko podpucha, by zmobilizować mnie do dalszej drogi. W końcu docieramy do punktu widokowego pełnego stoisk z czystą, źródlaną wodą w butelkach. Ale przecież nikt nie da nam jej za darmo. Nie w Indonezji, z pewnością nie na Bromo. Pustym wzrokiem gapimy się na wulkan majaczący za chmurami, kiedy pochodzi trzech lokalnych chłopaków z migoczącą w promieniach wyimaginowanego słońca duuużą butelką wody. Zdesperowani prosimy o kilka łyków i o ile ja staram się zachować fason i nie pokazywać jak bardzo jestem spragniona, to mój mąż bez pardonu żłopie pół butelki na raz. Całą resztę dostajemy w prezencie od patrzących na nas z politowaniem lokalesów i szybko, z nową energią schodzimy do miasteczka.

bromo-12 bromo-13bromo-14

To powinien być koniec historii, o tym jak z różyczką i bez portfela wybraliśmy się na Bromo, ale niestety ta opowieść ma dużo dalej idące konsekwencje. Kilka godzin po feralnej wyprawie, leżę już z 40-stopniową gorączką w łóżku trzęsąc się z zimna. Udar słoneczny? Odwodnienie? Do dzisiaj nie wiem, ale wiem za to, że następnego dnia doszły jeszcze mdłości, wymioty i to drugie. W pozycji leżącej spędziłam kilka bolesnych dni, wypełnionych snem, jako że nie byłam nawet w stanie oglądać filmów (a to już oznacza, że było bardzo źle), aż gorączka spadła i postanowiliśmy jechać dalej. Celem był Kawah Ijen – jezioro siarki w kratrze wulkanu, chyba najbardziej wyczekiwany punkt podróży po Jawie. Wystarczyło jednak kilkadziesiąt minut, żebym zdała sobie sprawę, że na krakersach, na których żyje od kilku dni, to na żaden wulkan raczej nie wejdę. Musieliśmy podjąć tę, bardzo bolesną szczególnie dla Marcina decyzję i tym razem odpuścić sobie Ijen, kierując się prosto na Bali.

Dni mijały, a ja nadal nie mogłam jeść. Nie powiem, że nie było przyjemnie, wreszcie odpocząć i spędzać całe dnie na ganku naszego balijskiego domku. Szkoda tylko, że nie mogłam oddalić się od toalety dalej niż na kilka metrów, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Codziennie rano miałam wrażenie, że to nigdy się nie skończy i miałam mocne postanowienie poprawy, że wreszcie pójdę przebadać się do lekarza, ale każdego dnia miałam też nadzieję, że jutro będzie lepiej. I po bitych dwóch tygodniach od zachorowania, wreszcie było lepiej, a Bali spodobało nam się tak bardzo, że jeszcze tydzień relaksowaliśmy się na ganku, ty razem na przemian z delektowaniem się wszystkimi kuchniami świata w Ubud.

bali-5bali-4bali-1bali-2bali-3

Jedyne co mnie dziwi w tej całej historii, to fakt, że w momencie kiedy piszę ten tekst, trochę czasu po wszystkich wydarzeniach, na samą myśl o nich się uśmiecham. Chyba jednak magia Bali i wszystkie piękne wspomnienia mają wiekszą moc, niż najgorsze nawet choróbsko, o ile dobrze się skończy.

5 Responses to “Kłopoty pod Bromo”

  1. Senka St pisze:

    nawet nie widac pryszczy na zdjeciach:)

  2. magia Photoshopa :) Na filmiku widać w dużej rozdzielczości.

  3. Ania Adamczak pisze:

    Współczuję choroby, ale zdjęcia piękne! :)

  4. W podróży niby szkoda każdego dnia, z drugiej strony, takie siedzenie na ganku też ma swoje plusy :)

  5. Karola pisze:

    Faktycznie, na zdjęciach wyglądacie całkiem zdrowo. A ja chyba w Waszym domku z Ubud widzę także swój domek:) Wchodziło się przy posągu Ganeshy, a na śniadanie pyszne, zielone naleśniki? haha

Dodaj komentarz